100 km w 24 h

Data dodania: 27 listopada 2012   |  Ilość komentarzy: 39   |  Kategorie: Szkolenie

Marsz

Co tu zrobić żeby czuć się dobrze? Jak podnosić swoje doświadczenie?

Jest na to jedna rada. Rzucać sobie wyzwania. Kto się nie rozwija to nie stoi w miejscu tylko się cofa. Dlatego też prawie ponad 15 lat później znów postanowiłem sprawdzić się w marszu na obłędnym dystansie 100 km. I żeby nie było lekko czas marszu miał się zmieścić w jednej dobie.

Robiłem to już dwa razy. Za pierwszym razem byłem młodym gówniarzem i musiałem ten dystans przejść samotnie aby zrobić jakiś wyczyn na stopień harcerski. To był hardkor. Nie wiem czy dziś harcerze robią jeszcze takie rzeczy ale pamiętam że w tamtych czasach kilku z nas musiało zaliczyć taki „wypadzik”. Za drugim razem szliśmy chyba w 12 osób. W tym także dziewczęta. Byliśmy młodzi i jakoś nie przypominam sobie żeby 100 km robiło na nas jakieś wrażenie. Niestety nie osiągnęliśmy dobrego czasu ale dystans przeszliśmy.

Życie zrobiło kółko i od jakiegoś czasu znów postanowiłem się sprawdzić. Impulsem był też test kurtki jaką dostałem od Buffalo Polska. Zastanawiałem się jak tutaj sprawdzić odzież tak aby było to coś nowego. Marsz na dużym dystansie wydawał się odpowiedni.

Jako że miałem żywo w pamięci marsz z harcerzami to postanowiliśmy do wspólnej zabawy zaprosić innych. Dlaczego nie mieliby cierpieć z nami ;-)

Wybraliśmy termin i ogłosiliśmy że zabieramy wszystkich zainteresowanych którzy spełnią wymagania. Nie było trudno zostać uczestnikiem marszu. Zastanawialiśmy się czy tylko ktoś się odważy. Marsz był skierowany do najnormalniejszych ludzi i było w nim zero współzawodnictwa. Nie było też nagród itp. Chodziło o to żeby się sprawdzić. A zaletą naszego marszu był fakt że wszyscy mieli iść razem. To duże ułatwienie. Na rajdach na takim dystansie praktycznie nikt nie oferuje takiej możliwości. Zawsze trzeba się z trasą męczyć samotnie lub w małych grupkach. My wyszliśmy z innego założenia. Dopóki uczestnik będzie mógł utrzymać tempo prowadzącego to idzie z nami. Jak nie da rady to rezygnuje.

Zgłoszenia przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Już po tygodniu musieliśmy zamknąć listę gdyż nie dalibyśmy rady logistycznie ogarnąć takiej liczy osób. Zgłosiło się prawie 30 osób.

Tak grupa idąca razem jednym tempem to straszny kłopot. Praktycznie nie do opanowania. Wystarczy że ktoś chciałby zrobić siku na trasie i już musimy się wszyscy zatrzymywać.

Powoli jednak ludzie się wykruszali. Ale to znów na ich miejsca wchodzili uczestnicy z listy rezerwowej. I tak w kółko. Nie ukrywam że przerosła nas ilość osób które chciały iść na marsz.

Ale wiecie jak wyszło? Jak zwykle. Na marszu stawiło się 11 osób.

 

Marsz

Impreza rozpoczynała się na dworcu PKP w Częstochowie. Jak podjechaliśmy samochodem czekała jedna osoba. Myślę sobie-no cóż, iść trzeba tak czy siak bo będą darli łacha w internecie. Zresztą to nie miało żadnego znaczenia. Psychicznie byłem przygotowany do zmierzenia się z dystansem i mogłem iść nawet sam. Nagle z PKP wyszło kila osób wyposażonych w kijki. Po uśmiechniętych twarzach można było poznać że są tak samo stuknięci jak my. Też będą szli na 100 km. No i się zaczęli schodzić z różnych stron. Łącznie 11 osób. Dziwne nie. 30 ponad chciało iść a tutaj taki wynik? Niektórzy przynajmniej mieli jaja żeby napisać że rezygnują bo coś tam. Ale jednak większość okazała się internetowymi piechurami. Nieważne

Strategia

Raz, dwa omówiliśmy jak będzie wyglądał marsz. Nie ukrywamy że cała strategia była bardzo elastyczna. Nie wiedzieliśmy kto przyjedzie i jak będzie przygotowany. Trasa była prosta, ja miałem iść cały czas z grupą a Łukasz był wsparciem które czekało na nas w wybranych punktach. W razie awarii mogliśmy punkty zmienić i reagować stosowanie do sytuacji. To było najważniejsze w całym marszu. Szliśmy razem więc nie było stracha że coś się komuś stanie na trasie. Że się zgubi czy pomyli trasę. Planowałem spokojny start i rozkręcanie się do połowy żeby później trzymać równe tempo aż do samego końca. Wyszło zgoła odmiennie. Uczestnicy byli zaprawieni w bojach więc ruszyliśmy z kopyta utrzymując średnią podróży ponad 5 km /h. Nikt nie narzekał. Starałem się co jakiś czas pytać czy tempo jest OK i nadal nikt nie narzekał. To oczywiście odwróciło naszą strategię marszu o 180 stopni. Ale po dłuższych przemyśleniach uważam taki obrót sprawy za dobry. Podejrzewam że po połówce i tak byśmy zwolnili i tak więc ciężko byłoby nam nadrobić stracony czas. Pamiętajcie że to 100 km i marsz trwa całą dobę a trzeba myśleć za kilka osób. To trochę inaczej gdy sam mierzysz się z takim dystansem. Prowadzenie 11 osób e terenie na takim dystansie. I to do-tego prawie że obcych osób było nie lada wyczynem.

 

Pierwsza 20-stka

Kilometry połykaliśmy szybciutko. Trasa była mierzona GPS i co jakiś czas spoglądałem na jego wskazania. Mówię Wam, zasuwaliśmy naprawdę szybko. Starałem się iść cały czas pierwszy i dyktować tempo. Co jakiś czas ktoś wpadał na przód na małą pogawędkę. Gdy wpadł jeden z dwóch Adamów tempo drastycznie wzrosło. Zwróciłem na to uwagę gdy odwracając się zauważyłem że mocno odsadziliśmy peleton. Okazało się że Adam to zaprawiony piechur i takie dystanse to dla niego mały pikuś. Miałem jeszcze kilka razy przekonać się o tym. Tymczasem zwolniliśmy aby utrzymywać prędkość na poziomie 5.0. oczywiście prędkość całej podróży. Czyli każdy postój był wliczany w te dane. Pierwszy raz zatrzymaliśmy się po 15 km a następny po 29 kilometrze. Prędkość marszu była może nie duża ale w perspektywie długości naszej wyprawy „znaczna”

 

Połówka

No i zasuwaliśmy tak prze tą naszą Jurę. Po 29 kilometrze zatrzymaliśmy na kolejne kilka minut. Szybko zapadał zmierzch i musieliśmy wyciągnąć latarki. Krótka chwila na uzupełnienie płynów i przerzucenie żarcia z plecaka do kieszeni. Staliśmy na otwartej przestrzeni krótką chwilę ale to wystarczyło żeby poczuć chłód. Nie tylko dlatego że zatrzymaliśmy nasze rozgrzane ciała ale też dlatego że noc miała być raczej zimna. Start po 10 minutach. Było naprawdę chłodno. Zarzuciłem kaptur buffalo i założyłem rękawiczki. Po kilometrze marszu temperatura wróciła do normy.

Od tej chwili mieliśmy iść w ciemnościach praktycznie przez cały czas. Jasno miało się zrobić dopiero za około 15 godzin. 15 godzin po ciemku z czołówką na łbie.

Za Janowem trafiliśmy na mocne utrudnienia na szlaku. Powalone drzewa w nocy i we mgle tarasowały wąski szlak. Mocno nas to spowolniło. Do tego Jura pokazała swoje pazury i zaczęły się szybkie podejścia i ostre zejścia. Niby nie dużo ale te kilka kilometrów może zmęczyć. Odwracam się do tyłu i widzę tylko punkciki czołówek przebijające się przez gęstą mgłę. Trochę sapiących gości i ciche urywki rozmów. Jak na jakiejś wyprawie w głąb dżungli. Dobry klimat. Szybko zrobiliśmy 50 kilometrów. Łącznie z postojami na połówce byliśmy po dziesięciu godzinach. To dobry wynik biorąc pod uwagę że szliśmy całą grupą w ciemnościach i we mgle po nieznanym terenie.(znam czerwony szlak w miarę dobrze ale tylko do Janowa-pozostałe 20 km tak sobie)

W połowie trasy czekało na nas ognisko. Jako że założenia marszu było takie że wszyscy ida razem i najważniejsze jest bezpieczeństwo to postanowiliśmy na etapie planowania już zapewnić w połowię ciepłą herbatę i ognisko. Myślę że pomogło niektórym. Na miejscu siedzieliśmy jakieś 20 minut. Tyle żeby zjeść coś na ciepło popić herbatą zmienić skarpety i trochę się ogarnąć. Postój podniósł morale …ale też spowodował wzrost stężenia kwasu mlekowego. Start po takim postoju było trochę utrudniony ;-)

 

Rezygnacja

Jak już się rozpędziliśmy to jakoś się szło. Czuć było że po takiej ilości kilometrów kolejne nie są tak lekko przyswajane przez nasze nogi. Kluczem tutaj jest ciągu masz. Gdy zatrzymywaliśmy się nasze kolana i stopy zaczynały cierpieć. Ja to wiedziałem już z poprzednich marszy tak że starałem się nie zatrzymywać i nie siadać. Nie można dopuścić do tego żeby stopy się zastały.

Przy 60 kilometrze opuścił nas drug uczestnik. O pierwszym nie wspominałem bo pokonała go trasa po 20 kilometrach. Broń Boże żebym śmiał się z kogokolwiek. Trzeba mieć jaja żeby w ogóle stanąć na starcie takiego marszu. A czy go przejdziemy? Tego z reguły człowiek dowiaduje się na mecie. A tutaj w grę wchodzą szczegóły. Wszystko może zaważyć na zwycięstwie. Widać było że gościu ledwo idzie. Wysiadły mu kostki. Każdy kolejny krok to walka z bólem. Doszedł do pit-stopu gdzie zaopiekował się nim Łukasz. Ale już zapowiedział się że wróci na trasę następnym razem jak lepiej się przygotuje.

Świt

 

A za nami kolejne kilometry. Tak jak rozmawialiśmy na samym początku. Każdy przejdzie 50 kilometrów. Adam przeszedł kiedyś 70 ale 100 to jest walka. I zaczyna się gdzieś około 80 kilometra. Szybkość spadła, morale raz w dół,raz w górę ale parliśmy cały czas do przodu. Pit stopy się zagęściły. Ktoś tam oddał plecak na samochód, ktoś tam chciał już rezygnować ale reszta grupy motywowała aby dał z siebie wszystko. Ratunkiem był świt. 15 godzin po ciemku w obcym lesie cały czas w marszu może orać psychę. Jesteśmy zwierzętami które lubią światło i nasz organizm lepiej działa jak jest widno. Dodatkowo brak snu i ciągły wysiłek powoduje osłabienie organizmu. Byle do świtu. Jak zrobiło się jasno morale wzrosły. Rozmowy zaczęły się znów kleić i szło się raźniej.

Asfalt

 

Nie ukrywam że ostatnie kilometry to był sam asfalt. Do 90 kilometra nawet czasem udało mi się podpiec jakieś kilka metrów aby znaleźć się na czole pochodu. Ale gdy weszliśmy na asfalt czar prysł. Kolana miałem kiedyś mocno przemrożone więc każdy ruch powodował ból. Stopy były w lepszym stanie ale tez nie były zbyt chętne do marszu. Jakoś kuśtykałem te ostatnie kilometry. Grupa się trochę rozbiła. To też trudna decyzja. Jeśli będziemy czekać na gości którzy idą swoim tempem to zabijemy sami siebie gdyż będziemy stygnąć. I być może nikomu nie uda się przejść marszu w 24 godziny. Dlatego po krótkiej rozmowie pada decyzja-idziemy swoim tempem. Kto da radę się utrzymać to dobrze, kto nie to próbuje swoim tempem.

Pęka 100

idziesz, idziesz i idziesz. Na GPS metry zamieniają się w kilometry, w dziesiątki kilometrów. Jak widzisz na wyświetlaczu liczbę 97 to czujesz ulgę. 97 kilometrów na nogach. W jedną dobę. Bez jakiejkolwiek pomocy. Dam radę już tak blisko. Żebyśmy się dobrze zrozumieli ani razu ja nie miałem problemów z motywacją. Dla mnie było tylko jedno wyjście-dojść na metę. W lepszym lub gorszym stanie ale musiałem dojść. Bałem się tylko że to ja mogę powodować problemy. Że coś się nie uda, że buty zawiodą. Ale nie. Udało się. Około 9.30 wchodzimy na dworzec. Po 23,5 godzinach osiągamy cel. 100 km na piechotę. Za chwilę dochodzą do nas kolejni uczestnicy. Łapią się w czasie. Kolejnym dwóm brakło kilku minut do 24 godzin ale kto by tam na to patrzył. Liczy się że przeszli 100 km. Nawet na początku zakładaliśmy że nie przejdziemy tego dystansu w takim czasie. Że grupa będzie się rozwlekać. Na szczęście się udało. Gratulujemy sobie i siedzimy na dworcu. Trochę wyglądamy jak menel. Niewyspani, zmęczeni ale uśmiechnięci. Dopiero jak ktoś tam wstał i szedł na pociąg lub PKP to wydawać się mogło że jest z akademii dziwnych kroków Monty Pythona ;-)

 

Podsumowanie

Kluczem do przejścia marszu jest na pewno motywacja. Bez tego ani rusz. Trzeba wierzyć w swoje możliwości. Można przejść ten dystans z każdym sprzętem i w każdych butach. Pytanie tylko czy samemu czy w grupie i w jakim czasie. Jeszcze raz przypomnę. Nie jest problemem przejść 100 km ale tutaj spotkała się grupa i założenie było że idziemy razem. Do 80 kilometra się udało. Później trochę się rozeszliśmy ale mimo to nadal wszyscy szli. W grupie nie możesz zatrzymywać się kiedy chcesz. Jest plan i tyle. To tez znaczy że jesteś od kogoś zależny więc sprzęt i przygotowanie będzie miał jednak jakieś znaczenie.

Istotne są buty i przygotowanie marszowe gdyż jakby nie było to jest marsz. I to całą dobę. Kto w życiu nie zrobił więcej niż 20 kilometrów nie da radu utrzymać tempa. Zabawa zaczyna się po połowie marszu i później jest tylko gorzej. Jak zabrałeś niepotrzebne rzeczy do plecaka to zaczynasz cierpieć. Może to od razu nie zostanie wyłapane ale skąd ból kolan, kostek czy pleców? Od ciężaru plecaka. Co z tego że on na starcie waży 5 kilo jak po 80 kilometrach wydaje się jakyby ważył z 20 kilo. Każda fałda w bucie na skarpecie czy wkładcę e może doprowadzić do poważnego pęcherza. Tutaj tez wszystko trzeba planować dokładnie. To nie marsz niedzielny do sklepu po bułki. Tutaj wygrywamy strategią. I nie powiem bo na marszu były różne strategie. Ktoś szedł po prostu do przodu, ktoś łykał apap pod koniec, ktoś oddał plecak. Ale najlepszą strategię miał Adam. Był naprawdę lekko wyposażony ( ja miałem chyba mniej ale u niego sam Ultra lekki sprzęt) i wszystko miał dokładnie przemyślane. Co 20 kilometrów wycierał się chusteczkami wilgotnymi i suchymi w miejscach gdzie mogłoby dojść do odparzeń. Tak tak. Także tam. Jeśli się dziwicie czytając to, to nigdy nie dostaliście syndromu sierżanta czyli po prostu nie obtarliście tyłka. A boli to niemiłosiernie. Lekkie buty , kilka par skarpet, kijki, dobrze dopasowane żarcie które daje kopa i odpowiednia odzież. W ten sposób Adam na mecie wyglądał naprawdę dobrze. Było mi głupio bo szedł prosto i chyba nie miał odcisków. Ja miałem dwa średnie i kilka odparzeń i bolały mnie przemrożone kolana. Jak widać przemyślenie każdego kilometra ma znaczenie.

Sprzęt kto miał jakie buty itp.

Tylko jeden uczestnik miał obuwie typu militarnego. Ja do końca waliłem się z myślami co zabrać. Jeśli będzie mokro to lekkie adidasy się nie sprawdzą ale ciężki but spowoduje zabicie stóp pod sam koniec. Padło na lekkie treki z 5.11. dały rade przejść 50 to i dadzą zrobić 100. i dały radę. Były lekkie i dobrze zabezpieczały kostkę. Nie każdemu się tak dobrze szło. Źle dobrane obuwie może zabić.

Termika. Na opis anoraka Buffalo poświecę inny wpis bo będzie o czym pisać. Byłe mega zadowolony. 100 km w jednej kurtce. Nie ściągałem jej ani razu, nic nie zakładałem na nią. Odprowadzenie wilgoci idealne, ochrona przed wiatrem idealna, krój i ergonomia w takim działaniu idealna. Normalnie nie ma się do czego przyczepić. Buffalo Special Six zrobiło robotę. Gdy inni się przebierali ja odpinałem zamek lub zakładałem kaptur. Świetna kurtka.

Na sprzęt przygotowałem specjalny pas na którym znajdowały się kieszenie. Miałem ze sobą;

-litr wody w lekkiej butelce source

-jedzenie

-czołówkę petzla

-zapasowe baterie do latarki i GPS

-GPS

-małe krzesiwo

-nóż Spyderco Delica

-Busola Silva

-mapę

-światło chemiczne

-trochę sznurka

-buffa

-rękawiczki nomexowe

-czapkę NFM

-czapkę Beanie USMC

-dwie pary skarpet

-kijki trekingowe

-dodatkowa latarkę Fenixa

-telefon

-zegarek

-kurtkę buffalo special six

-spodnie TDU 5.11

-kalesony oddychające (ściągnąłem po 5 km)

-podkoszulka oddychająca 5.11

 

Najpierw spakowałem to wszystko do plecaka Camelbaka ale ciężar na ramionach okazał się trochę duży. Pamiętałem jak bolały mnie plecy ostatnim razem od zwykłej kurtki a gdzie tam dopiero plecak. W modułowej paso-nerce inaczej rozkładał się ciężar. Większość spoczywało na biodrach a szelki tylko stabilizowały całość. System się sprawdził. To taki cywilny beltkit. Pas ucieczkowy dla cywila. Jestem zadowolony. Przed samym wyjściem zmieniłem tylko kieszenie z dwóch 5.11 na jedną podłużna żeby obniżyć wagę.

A ja jak się przygotowywałem?Wcale. Wcale a wcale się nie przygotowywałem. Żądnych marszów żadnego sprawdzania. To miał być test czy uda się bez fizycznego przygotowanie walnąć tyle kilosów. Udało się. Ale z drugiej strony to się nie liczy. Mam jakiś dar do maszerowania i już w środę mógłbym iść dalej. No może nie 100 ale z 50 to tak.

No i tyle.

Podziękowania dla wszystkich uczestników. Za siłę i chęci, za to że się odważyli. Za te „dobre żarty” za „Leszka”. Fajnie było.

 

A do reszty; pamiętajcie jednak że kluczem jest nasz mózg i motywacja.

Na wiosnę nowe wyzwanie. 60 kilometrów z plecakiem. Przerwa 6 godzin na sen i kolejne 60 kilometrów. Całość w 32 godziny. Kto chętny ?

pełna galeria zdjęć znajduje się tutaj